Wersja 1.0
Październik 2004
Jak powiedział E. B. White, „dobra pisownia to przepisywanie”. Nie zdawałem sobie z tego sprawy, gdy byłem w szkole. W pisaniu, podobnie jak w matematyce i nauce, pokazują tylko gotowy produkt. Nie widzisz wszystkich fałszywych początków. To daje uczniom mylący obraz tego, jak powstają rzeczy.
Częściowo dlatego, że pisarze nie chcą, aby ludzie widzieli ich błędy. Ale jestem gotów pozwolić ludziom zobaczyć wczesny szkic, jeśli pokaże, ile trzeba przepisać, aby doprowadzić esej do porządku.
Poniżej znajduje się najstarsza wersja Wieku eseju, jaką mogę znaleźć (prawdopodobnie drugi lub trzeci dzień), z tekstem, który ostatecznie przetrwał w kolorze czerwonym, a tekstem, który później został usunięty, w kolorze szarym. Wydaje się, że istnieje kilka kategorii cięć: rzeczy, które źle ująłem, rzeczy, które wydają się przechwałkami, płomienie, dygresje, rozciągnięcia niezręcznej prozy i niepotrzebne słowa.
Więcej wyrzuciłem z początku. To nie jest zaskakujące; potrzeba trochę czasu, aby złapać rytm. Na początku jest więcej dygresji, ponieważ nie jestem pewien, dokąd zmierzam.
Ilość cięć jest przeciętna. Prawdopodobnie piszę od trzech do czterech słów na każde jedno, które pojawia się w ostatecznej wersji eseju.
(Zanim ktoś się na mnie zdenerwuje za wyrażone tutaj opinie, pamiętaj, że wszystko, co tutaj widzisz, a czego nie ma w ostatecznej wersji, jest oczywiście czymś, czego nie zdecydowałem się opublikować, często dlatego, że się z tym nie zgadzam.)
Niedawno przyjaciel powiedział, że podoba mu się w moich esejach to, że nie są napisane tak, jak uczono nas pisać eseje w szkole. Pamiętasz: zdanie tematyczne, akapit wprowadzający, akapity wspierające, zakończenie. Nie przyszło mi do głowy, dopóki wtedy, że te okropne rzeczy, które musieliśmy pisać w szkole, były w ogóle powiązane z tym, co robiłem teraz. Ale rzeczywiście, pomyślałem, nazywali je „esejami”, prawda?
Cóż, nie są. Te rzeczy, które musisz pisać w szkole, nie tylko nie są esejami, ale są jednym z najbardziej bezcelowych ze wszystkich bezcelowych przeszkód, przez które musisz przejść w szkole. I martwię się, że nie tylko uczą studentów złych rzeczy o pisaniu, ale całkowicie ich zniechęcają do pisania.
Więc dam drugą stronę historii: czym naprawdę jest esej i jak go napisać. A przynajmniej jak ja go piszę. Studenci ostrzegam: jeśli faktycznie napiszesz esej, który opisuję, prawdopodobnie dostaniesz złe oceny. Ale wiedza, jak to się naprawdę robi, powinna przynajmniej pomóc ci zrozumieć poczucie daremności, które masz, gdy piszesz rzeczy, o których ci mówią.
Najbardziej oczywistą różnicą między prawdziwymi esejami a rzeczami, które trzeba pisać w szkole, jest to, że prawdziwe eseje nie dotyczą wyłącznie literatury angielskiej. To dobrze, że szkoły uczą studentów, jak pisać. Ale z jakiegoś dziwnego powodu (właściwie z bardzo konkretnego dziwnego powodu, który za chwilę wyjaśnię) nauczanie pisania zostało połączone z badaniem literatury. I tak w całym kraju studenci piszą nie o tym, jak drużyna baseballowa z małym budżetem mogłaby konkurować z Yankees, ani o roli koloru w modzie, ani o tym, co stanowi dobry deser, ale o symbolice u Dickensa.
Z oczywistymi wynikami. Tylko kilka osób naprawdę interesuje się symboliką u Dickensa. Nauczyciel nie. Studenci nie. Większość ludzi, którzy musieli pisać rozprawy doktorskie o Dickensie, nie interesuje się tym. I z pewnością sam Dickens byłby bardziej zainteresowany esejem o kolorze lub baseballu.
Jak do tego doszło? Aby na to odpowiedzieć, musimy cofnąć się prawie tysiąc lat. Między około 500 a 1000 rokiem życie w Europie nie było zbyt dobre. Termin „wiek ciemny” jest obecnie niemodny jako zbyt oceniający (okres nie był ciemny; był po prostu inny), ale gdyby ten etykieta już nie istniała, wydawałaby się inspirującą metaforą. Niewielka myśl oryginalna, która istniała, miała miejsce w przerwach między ciągłymi wojnami i miała coś z charakteru myśli rodziców z nowym dzieckiem. Najzabawniejszą rzeczą napisaną w tym okresie, „Ambasadą do Konstantynopola” Liudpranda z Cremony, jest, podejrzewam, w większości niezamierzenie zabawna.
Około roku 1000 Europa zaczęła łapać oddech. A gdy tylko mieli luksus ciekawości, jedną z pierwszych rzeczy, które odkryli, były to, co nazywamy „klasykami”. Wyobraź sobie, że odwiedziliby nas kosmici. Gdyby nawet mogli tu dotrzeć, przypuszczalnie wiedzieliby kilka rzeczy, których my nie wiemy. Natychmiast Kosmiczne Studia stałyby się najbardziej dynamiczną dziedziną nauki: zamiast mozolnie odkrywać rzeczy samodzielnie, moglibyśmy po prostu wchłonąć wszystko, co odkryli. Tak było w Europie w 1200 roku. Kiedy teksty klasyczne zaczęły krążyć po Europie, zawierały nie tylko nowe odpowiedzi, ale i nowe pytania. (Gdyby ktoś udowodnił twierdzenie w chrześcijańskiej Europie przed 1200 rokiem, na przykład, nie ma o tym żadnego zapisu.)
Przez kilka stuleci niektóre z najważniejszych prac były archeologią intelektualną. To były również stulecia, podczas których po raz pierwszy powstały szkoły. A ponieważ czytanie starożytnych tekstów było esencją tego, co robili wtedy uczeni, stało się podstawą programu nauczania.
Do 1700 roku ktoś, kto chciał się dowiedzieć o fizyce, nie musiał zaczynać od opanowania greki, aby czytać Arystotelesa. Ale szkoły zmieniają się wolniej niż nauka: studiowanie starożytnych tekstów miało tak wielki prestiż, że pozostało kręgosłupem edukacji aż do końca XIX wieku. Wtedy było to już tylko tradycja. Służyło to pewnym celom: czytanie obcego języka było trudne, a tym samym uczyło dyscypliny, lub przynajmniej zajmowało studentów; wprowadzało studentów w kultury zupełnie inne od ich własnych; a jego samo bezużyteczność sprawiała, że funkcjonowało (jak białe rękawiczki) jako społeczny bastion. Ale z pewnością nie było prawdą, i nie było prawdą od wieków, że studenci odbywali praktyki w najgorętszym obszarze nauki.
Studia klasyczne również się zmieniły. We wczesnym okresie filologia faktycznie miała znaczenie. Teksty, które przenikały do Europy, były w pewnym stopniu skażone błędami tłumaczy i kopistów. Uczeni musieli dowiedzieć się, co powiedział Arystoteles, zanim mogli zrozumieć, co miał na myśli. Ale w erze nowożytnej takie pytania zostały rozwiązane tak dobrze, jak tylko mogły zostać rozwiązane. I tak badanie starożytnych tekstów stało się mniej o starożytności, a bardziej o tekstach.
Nadszedł czas na pytanie: jeśli badanie starożytnych tekstów jest uzasadnionym polem badań naukowych, dlaczego nie nowoczesne teksty? Odpowiedź, oczywiście, jest taka, że raison d'etre studiów klasycznych było rodzajem archeologii intelektualnej, której nie trzeba było przeprowadzać w przypadku współczesnych autorów. Ale z oczywistych powodów nikt nie chciał udzielić tej odpowiedzi. Praca archeologiczna była w większości wykonana, co sugerowało, że ludzie studiujący klasykę, jeśli nie marnowali czasu, to przynajmniej pracowali nad problemami o mniejszym znaczeniu.
I tak rozpoczęło się badanie literatury współczesnej. Był pewien początkowy opór, ale nie trwał długo. Ograniczającym odczynnikiem w rozwoju uniwersyteckich wydziałów jest to, na co rodzice pozwalają studentom studiować. Jeśli rodzice pozwolą swoim dzieciom specjalizować się w x, reszta potoczy się prosto. Będą prace nauczające x, a profesorowie, którzy je wypełnią. Profesorowie założą czasopisma naukowe i będą publikować wzajemnie swoje artykuły. Uniwersytety z wydziałami x będą subskrybować czasopisma. Doktoranci, którzy chcą pracy jako profesorowie x, będą o tym pisać rozprawy. Może minąć sporo czasu, zanim bardziej prestiżowe uniwersytety ugną się i utworzą wydziały w bardziej tandetnych x, ale na drugim końcu skali jest tak wiele uniwersytetów konkurujących o przyciągnięcie studentów, że samo ustanowienie dyscypliny wymaga niewiele więcej niż chęci zrobienia tego.
Szkoły średnie naśladują uniwersytety. I tak, gdy tylko uniwersyteckie wydziały anglistyki zostały utworzone pod koniec XIX wieku, komponent „pisania” z 3 R został przekształcony w angielski. Z dziwnym skutkiem, że uczniowie szkół średnich musieli teraz pisać o literaturze angielskiej – pisać, nawet nie zdając sobie z tego sprawy, imitacje tego, co profesorowie angielskiego publikowali w swoich czasopismach kilkadziesiąt lat wcześniej. Nic dziwnego, że wydaje się to studentowi bezcelowym ćwiczeniem, ponieważ jesteśmy teraz trzy kroki oddaleni od prawdziwej pracy: studenci naśladują profesorów angielskiego, którzy naśladują uczonych klasycznych, którzy są jedynie spadkobiercami tradycji wywodzącej się z tego, co 700 lat temu było fascynującą i pilnie potrzebną pracą.
Może szkoły średnie powinny zrezygnować z angielskiego i po prostu uczyć pisania. Wartościową częścią zajęć z angielskiego jest nauka pisania, a tego można by nauczyć lepiej samemu. Studenci uczą się lepiej, gdy interesuje ich to, co robią, a trudno sobie wyobrazić temat mniej interesujący niż symbolika u Dickensa. Większość ludzi, którzy zawodowo zajmują się takimi rzeczami, naprawdę się nimi nie interesuje. (Chociaż rzeczywiście, minęło trochę czasu, odkąd pisali o symbolice; teraz piszą o płci.)
Nie mam złudzeń co do tego, jak chętnie ta sugestia zostanie przyjęta. Publiczne szkoły prawdopodobnie nie mogłyby przestać uczyć angielskiego, nawet gdyby chciały; prawdopodobnie są do tego zobowiązane przez prawo. Ale oto powiązana sugestia, która idzie z prądem, a nie pod prąd: aby uniwersytety utworzyły kierunek pisanie. Wielu studentów, którzy teraz specjalizują się w języku angielskim, specjalizowałoby się w pisaniu, gdyby mogło, a większość byłaby w lepszej sytuacji.
Będzie argumentowane, że dobrze jest, gdy studenci są wystawieni na swoje dziedzictwo literackie. Z pewnością. Ale czy to ważniejsze niż to, aby nauczyli się dobrze pisać? I czy zajęcia z angielskiego są w ogóle miejscem, aby to zrobić? W końcu przeciętny uczeń szkoły średniej ma zerowy kontakt ze swoim dziedzictwem artystycznym. Nie ma katastrofy. Ludzie, którzy interesują się sztuką, uczą się o niej sami, a ci, którzy się nie interesują, nie. Odkrywam, że dorośli Amerykanie nie są lepsi ani gorsi w informowaniu o literaturze niż o sztuce, mimo że spędzili lata na studiowaniu literatury w szkole średniej i wcale nie studiowali sztuki. Co prawdopodobnie oznacza, że to, czego uczą się w szkole, jest zaokrągleniem błędu w porównaniu z tym, co przyswajają sami.
W rzeczywistości zajęcia z angielskiego mogą być nawet szkodliwe. W moim przypadku były to skuteczne terapie awersyjne. Chcesz, żeby ktoś nie lubił książki? Zmuś go do przeczytania i napisania o niej eseju. I spraw, aby temat był tak intelektualnie fałszywy, że nie mógłbyś, zapytany, wyjaśnić, dlaczego warto o tym pisać. Uwielbiam czytać bardziej niż cokolwiek innego, ale pod koniec szkoły średniej nigdy nie czytałem przypisanych nam książek. Byłem tak zniesmaczony tym, co robiliśmy, że stało się to kwestią honoru, aby pisać nonsensy co najmniej tak dobre, jak inni uczniowie, nie zaglądając do książki, aby poznać imiona postaci i kilka przypadkowych wydarzeń z niej.
Miałem nadzieję, że to zostanie naprawione na studiach, ale tam też napotkałem ten sam problem. To nie byli nauczyciele. To był angielski. Mieliśmy czytać powieści i pisać o nich eseje. O czym i dlaczego? Tego nikt nie potrafił wyjaśnić. W końcu przez próbę i błąd odkryłem, że nauczyciel chciał, abyśmy udawali, że historia wydarzyła się naprawdę, i analizowali na podstawie tego, co mówili i robili bohaterowie (im subtelniejsze wskazówki, tym lepiej), jakie musiały być ich motywy. Dostawało się dodatkowe punkty za motywy związane z klasą, tak jak podejrzewam, że teraz trzeba za te związane z płcią i seksualnością. Nauczyłem się wystarczająco dobrze produkować takie rzeczy, aby dostać A, ale nigdy więcej nie poszedłem na zajęcia z angielskiego.
A książki, które robiliśmy te obrzydliwe rzeczy, podobnie jak te, z którymi sobie nie radziliśmy w szkole średniej, nadal mają w mojej pamięci czarne znaki. Jedynym ratującym łaską było to, że kursy angielskiego miały tendencję do faworyzowania pompatycznych, nudnych pisarzy, takich jak Henry James, którzy i tak zasługują na czarne znaki. Jedna z zasad, którymi IRS kieruje się przy podejmowaniu decyzji o zezwoleniu na odliczenia, jest taka, że jeśli coś jest zabawne, to nie jest praca. Dziedziny, które są intelektualnie niepewne co do siebie, opierają się na podobnej zasadzie. Czytanie P.G. Wodehouse'a, Evelyn Waugh czy Raymonda Chandlera jest zbyt oczywiste, aby wydawać się poważną pracą, tak jak czytanie Szekspira byłoby przed tym, jak angielski ewoluował na tyle, by uczynić go wysiłkiem do zrozumienia. [sh] A zatem dobrzy pisarze (tylko poczekajcie i zobaczycie, kto nadal będzie w druku za 300 lat) są mniej narażeni na to, że czytelnicy odwrócą się od nich z powodu niezdarnych, samozwańczych przewodników.
Inna duża różnica między prawdziwym esejem a rzeczami, które każą wam pisać w szkole, jest taka, że prawdziwy esej nie zajmuje stanowiska, a następnie go broni. Ta zasada, podobnie jak idea, że powinniśmy pisać o literaturze, okazuje się kolejnym intelektualnym nawykiem dawno zapomnianych pochodzeń. Często błędnie uważa się, że uniwersytety średniowieczne były głównie seminariami. W rzeczywistości były to bardziej szkoły prawnicze. A przynajmniej w naszej tradycji prawnicy są adwokatami: są szkoleni, aby móc przyjąć każdą stronę argumentu i przedstawić ją tak dobrze, jak potrafią.
Niezależnie od tego, czy jest to dobry pomysł (w przypadku prokuratorów, prawdopodobnie nie), przenikało to atmosferę wczesnych uniwersytetów. Po wykładzie najczęstszą formą dyskusji była dysputacja. Ta idea jest przynajmniej nominalnie zachowana w naszej dzisiejszej obronie tezy – w rzeczywistości w samym słowie „teza”. Większość ludzi traktuje słowa „teza” i „dysertacja” jako wymienne, ale pierwotnie, przynajmniej, teza była stanowiskiem, które się zajmowało, a dysertacja była argumentem, którym się ją broniło.
Nie narzekam, że zacieramy te dwa słowa. O ile mi wiadomo, im szybciej stracimy pierwotne znaczenie słowa „teza”, tym lepiej. Dla wielu, być może większości, doktorantów, próba przekształcenia swojej pracy w jedną tezę jest jak wciskanie kwadratowego kołka w okrągłą dziurę. A co do dysputacji, to wydaje się ona wyraźnie stratą netto. Argumentowanie dwóch stron sprawy może być koniecznym złem w sporze prawnym, ale nie jest to najlepszy sposób na dotarcie do prawdy, co, jak sądzę, sami prawnicy przyznaliby pierwsi.
A jednak ta zasada jest wbudowana w samą strukturę esejów, których uczą pisać w szkole średniej. Zdanie tematyczne to twoja teza, wybrana z góry, akapity wspierające to ciosy, które zadajesz w konflikcie, a zakończenie – uh, co to za zakończenie? Nigdy nie byłem pewien co do tego w szkole średniej. Jeśli twoja teza była dobrze wyrażona, po co ją powtarzać? Teoretycznie wydawało się, że zakończenie naprawdę dobrego eseju powinno mówić nie więcej niż QED. Ale kiedy rozumiesz pochodzenie tego rodzaju „eseju”, możesz zobaczyć, skąd pochodzi zakończenie. To są końcowe uwagi dla ławy przysięgłych.
Jaka jest inna alternatywa? Aby na to odpowiedzieć, musimy ponownie sięgnąć do historii, choć tym razem nie tak daleko. Do Michela de Montaigne'a, wynalazcy eseju. Robił coś zupełnie innego niż prawnik, a różnica jest zawarta w nazwie. Essayer to francuski czasownik oznaczający „próbować” (kuzyn naszego słowa „assay”), a „essai” to wysiłek. Esej to coś, co piszesz, aby coś zrozumieć.
Zrozumieć co? Jeszcze nie wiesz. I dlatego nie możesz zacząć od tezy, bo jej nie masz i nigdy jej nie będziesz mieć. Esej nie zaczyna się od stwierdzenia, ale od pytania. W prawdziwym eseju nie zajmujesz stanowiska i go nie bronisz. Widzisz uchylone drzwi, otwierasz je i wchodzisz, żeby zobaczyć, co jest w środku.
Jeśli wszystko, co chcesz zrobić, to zrozumieć, po co w ogóle pisać? Dlaczego nie usiąść i nie pomyśleć? Cóż, właśnie tam jest wielkie odkrycie Montaigne'a. Wyrażanie idei pomaga je kształtować. Właściwie „pomaga” to zbyt słabe słowo. 90% tego, co trafia do moich esejów, to rzeczy, o których pomyślałem tylko wtedy, gdy usiadłem, żeby je napisać. Dlatego je piszę.
Jest więc kolejna różnica między esejami a rzeczami, które musisz pisać w szkole. W szkole teoretycznie wyjaśniasz siebie komuś innemu. W najlepszym przypadku – jeśli jesteś naprawdę zorganizowany – po prostu to zapisujesz. W prawdziwym eseju piszesz dla siebie. Myślisz na głos.
Ale nie do końca. Tak jak zapraszanie ludzi zmusza cię do posprzątania mieszkania, tak pisanie czegoś, co, jak wiesz, przeczytają inni, zmusza cię do dobrego myślenia. Więc posiadanie publiczności ma znaczenie. Rzeczy, które napisałem tylko dla siebie, są bezwartościowe. Właściwie są złe w szczególny sposób: mają tendencję do wygasania. Kiedy napotykam trudności, zauważam, że zazwyczaj kończę kilkoma niejasnymi pytaniami, a potem przechodzę po kubek herbaty.
To wydaje się powszechnym problemem. To praktycznie standardowe zakończenie wpisów na blogach – z dodatkiem „heh” lub emotikona, spowodowane zbyt dokładnym poczuciem, że czegoś brakuje.
I rzeczywiście, wiele opublikowanych esejów kończy się w ten sam sposób. Szczególnie tego typu pisane przez etatowych pisarzy magazynów informacyjnych. Zewnętrzni pisarze mają tendencję do dostarczania felietonów typu „broń stanowiska”, które prowadzą prosto do podniosłego (i z góry ustalonego) zakończenia. Ale etatowi pisarze czują się zobowiązani do napisania czegoś bardziej zrównoważonego, co w praktyce oznacza niejasność. Ponieważ piszą dla popularnego magazynu, zaczynają od najbardziej radioaktywnych kontrowersyjnych pytań, od których (ponieważ piszą dla popularnego magazynu) następnie uciekają w panice. Małżeństwa homoseksualne, za lub przeciw? Ta grupa mówi jedno. Tamta grupa mówi coś innego. Jedno jest pewne: pytanie jest złożone. (Ale nie gniewajcie się na nas. Nie wyciągnęliśmy żadnych wniosków.)
Sama nie wystarczy. Esej musi zawierać odpowiedzi. Oczywiście, nie zawsze. Czasami zaczynasz od obiecującego pytania i nic nie osiągasz. Ale tych nie publikujesz. Są jak eksperymenty, które dają niejednoznaczne wyniki. Coś, co publikujesz, powinno powiedzieć czytelnikowi coś, czego jeszcze nie wiedział.
Ale co mu powiesz, nie ma znaczenia, dopóki jest interesujące. Czasami jestem oskarżany o błądzenie. W pisaniu typu „broń stanowiska” byłoby to wadą. Tam nie chodzi o prawdę. Już wiesz, dokąd zmierzasz, i chcesz tam iść prosto, przebijając się przez przeszkody i machając rękami przez grząski teren. Ale to nie jest to, czego próbujesz w eseju. Esej ma być poszukiwaniem prawdy. Byłoby podejrzane, gdyby się nie błąkał.
Meander to rzeka w Azji Mniejszej (zwana też Turcją). Jak można się spodziewać, kręci się wszędzie. Ale czy robi to z błahości? Wręcz przeciwnie. Jak wszystkie rzeki, ściśle przestrzega praw fizyki. Ścieżka, którą odkryła, choć kręta, stanowi najbardziej ekonomiczną trasę do morza.
Algorytm rzeki jest prosty. Na każdym kroku płynąć w dół. Dla esejisty przekłada się to na: płynąć interesująco. Spośród wszystkich miejsc, do których można się udać, wybierz to, które wydaje się najbardziej interesujące.
Trochę naciągam tę metaforę. Eseista nie może mieć tak małej przewidywalności jak rzeka. W rzeczywistości to, co robisz (lub co ja robię), jest gdzieś pomiędzy rzeką a budowniczym dróg rzymskich. Mam ogólne pojęcie o kierunku, w którym chcę iść, i wybieram następny temat z tym na uwadze. Ten esej dotyczy pisania, więc czasami wracam do tego kierunku, ale nie jest to wszystko rodzaj eseju, o którym myślałem, że będę pisać o pisaniu.
Zauważ też, że wspinaczka po wzgórzach (co jest tym algorytmem) może sprawić kłopoty. Czasami, podobnie jak rzeka, natrafiasz na ślepą ścianę. Robię wtedy to, co robi rzeka: cofanie się. W pewnym momencie tego eseju odkryłem, że po podążeniu za pewnym wątkiem zabrakło mi pomysłów. Musiałem wrócić o n akapitów i zacząć od nowa w innym kierunku. Dla ilustracji zostawiłem porzuconą gałąź jako przypis.
Bądź po stronie rzeki. Esej nie jest dziełem referencyjnym. Nie jest to coś, co czytasz w poszukiwaniu konkretnej odpowiedzi i czujesz się oszukany, jeśli jej nie znajdziesz. Wolę czytać esej, który poszedł w nieoczekiwanym, ale interesującym kierunku, niż taki, który sumiennie podążał wyznaczoną ścieżką.
Co więc jest interesujące? Dla mnie interesujące oznacza zaskoczenie. Projekt, jak powiedział Matz, powinien kierować się zasadą najmniejszego zaskoczenia. Przycisk, który wygląda, jakby miał zatrzymać maszynę, powinien ją zatrzymać, a nie przyspieszyć. Eseje powinny robić odwrotnie. Eseje powinny dążyć do maksymalnego zaskoczenia.
Przez długi czas bałem się latać i mogłem podróżować tylko wirtualnie. Kiedy przyjaciele wracali z dalekich miejsc, nie tylko z grzeczności pytałem ich o ich podróż. Naprawdę chciałem wiedzieć. I odkryłem, że najlepszym sposobem na uzyskanie od nich informacji było zapytanie, co ich zaskoczyło. Czym to miejsce różniło się od tego, czego oczekiwali? To niezwykle przydatne pytanie. Można je zadać nawet najbardziej nieuważnym osobom, a ono wydobędzie informacje, których nawet nie wiedzieli, że rejestrują.
W rzeczywistości można je zadać w czasie rzeczywistym. Teraz, gdy gdzieś jadę, notuję, co mnie tam zaskakuje. Czasami nawet świadomie staram się zwizualizować miejsce z wyprzedzeniem, aby mieć szczegółowy obraz do porównania z rzeczywistością.
Zaskoczenia to fakty, których jeszcze nie znałeś. Ale to więcej niż to. To fakty, które zaprzeczają temu, co, jak myślałeś, wiedziałeś. A zatem są to najcenniejsze fakty, jakie można uzyskać. Są jak jedzenie, które jest nie tylko zdrowe, ale także przeciwdziała niezdrowym skutkom tego, co już zjedliśmy.
Jak znaleźć zaskoczenia? Cóż, w tym tkwi połowa pracy nad pisaniem esejów. (Druga połowa to dobre wyrażanie siebie.) Możesz przynajmniej użyć siebie jako zastępcy czytelnika. Powinieneś pisać tylko o rzeczach, o których dużo myślałeś. A wszystko, co napotkasz, co cię zaskoczy, a myślałeś o tym temacie dużo, prawdopodobnie zaskoczy większość czytelników.
Na przykład, w niedawnym eseju zauważyłem, że ponieważ możesz oceniać programistów komputerowych tylko pracując z nimi, nikt w programowaniu nie wie, kim powinni być bohaterowie. Z pewnością nie zdawałem sobie z tego sprawy, gdy zaczynałem pisać esej, a nawet teraz uważam to za dziwne. Tego właśnie szukasz.
Więc jeśli chcesz pisać eseje, potrzebujesz dwóch składników: potrzebujesz kilku tematów, o których dużo myślisz, i potrzebujesz pewnej zdolności do wyszukiwania nieoczekiwanych rzeczy.
O czym powinieneś myśleć? Moja zgadywanka jest taka, że to nie ma znaczenia. Prawie wszystko jest interesujące, jeśli zagłębisz się w to wystarczająco głęboko. Jedynym możliwym wyjątkiem są rzeczy takie jak praca w fast foodach, z których celowo wyssano całą zmienność. Z perspektywy czasu, czy było coś interesującego w pracy w Baskin-Robbins? Cóż, interesujące było zauważyć, jak ważny był kolor dla klientów. Dzieci w pewnym wieku wskazywały na gablotę i mówiły, że chcą żółtego. Czy chciały French Vanilla czy Lemon? Patrzyły na ciebie pustym wzrokiem. Chciały żółtego. A potem była zagadka, dlaczego odwieczny faworyt Pralines n' Cream był tak atrakcyjny. Skłaniam się teraz do myślenia, że to była sól. I zagadka, dlaczego Passion Fruit smakował tak obrzydliwie. Ludzie zamawiali go ze względu na nazwę i zawsze byli rozczarowani. Powinno się go nazywać In-sink-erator Fruit. I była różnica w tym, jak ojcowie i matki kupowali lody swoim dzieciom. Ojcowie mieli tendencję do przyjmowania postawy dobrodusznych królów rozdających łaskę, a matki – harujących biurokratów, ustępujących pod presją wbrew ich lepszej ocenie. Tak, wydaje się, że nawet w fast foodach jest materiał.
Co z drugą połową, wyszukiwaniem nieoczekiwanego? To może wymagać pewnych naturalnych zdolności. Od dawna zauważam, że jestem patologicznie spostrzegawczy. ......
[Tak daleko zaszedłem w tamtym czasie.]
Przypisy
[sh] W czasach Szekspira poważne pisanie oznaczało dyskursy teologiczne, a nie sprośne sztuki wystawiane po drugiej stronie rzeki wśród ogrodów niedźwiedzi i domów publicznych.
Drugi skrajność, dzieło, które od momentu powstania wydaje się monumentalne (co więcej, jest celowo zamierzone), reprezentuje Milton. Podobnie jak Eneida, Raj Utracony jest skałą naśladującą motyla, który przypadkiem został skamieniały. Nawet Samuel Johnson zdawał się wahać przed tym, ponieważ z jednej strony oddał Miltonowi komplement obszernej biografii, a z drugiej pisał o Raju Utraconym, że „żaden, kto go czytał, nigdy nie życzył sobie, aby był dłuższy”.